75.rocznica Powstania Warszawskiego. Cywilna ludność walczącej Warszawy w gminie Rozprza.

Uczestnikami Powstania Warszawskiego byli nie tylko żołnierze, ale i cywile, którzy je wspomagali i ponieśli największe straty. Żołnierzy podziemia zginęło ok.15 tysięcy, a cywilów od 130 do 200 tysięcy osób. W trakcie Powstania Warszawskiego i tuż po jego zakończeniu Niemcy wysiedlili z Warszawy ok. 550 tys. osób. Zdecydowaną większość z nich skierowano do obozu przejściowego w Pruszkowie, który powstał na terenie nieczynnych Zakładów Naprawczych Taboru Kolejowego. Stąd po segregacji, ludność wywożono na roboty do Niemiec i obozów koncentracyjnych lub do Generalnego Gubernatorstwa. Do Generalnego Gubernatorstwa trafiły osoby niezdolne do pracy – tj.: kobiety w ciąży, matki z dziećmi do lat 15-tu, mężczyźni powyżej 60-tego roku życia, kobiety powyżej 50-tego roku życia, osoby ranne, chore lub ułomne. Osoby takie trafiły również do naszej gminy.

Obóz przejściowy w Pruszkowie

W samej tylko parafii Mierzyn miało być ich około 1110 osób. Moja babcia Marianna, mieszkająca wówczas w Kuźnicy Żerechowskiej, przysiółku Mierzyna, opowiadając mi w okresie mojego dzieciństwa o czasach okupacji, wspominała, zawsze o wysiedlonych z Warszawy. Podawała nazwisko pana Komorowskiego, który zostawił w stolicy cały majątek i dorobek życia. Człowiek ten niczego nie żałował oprócz pokaźnego księgozbioru, który gromadził latami. Babcia twierdziła również, że kiedy Niemcy niszczyli stolicę po upadku powstania, to dym unoszący się nad palonym miastem był widoczny w naszych okolicach. Nie miałam prawa jej nie wierzyć.

Poniżej przytoczę wspomnienia tych, którzy w gminie Rozprza tuż po upadku powstania przebywali. Zapiski ich rozmów i wspomnień znajdują się w Archiwum Historii Mówionej Powstania Warszawskiego. Oto one: „Dojechaliśmy do Piotrkowa. To była pierwsza informacja, że jedziemy w kierunku, powiedzmy sobie, na Radom czy na Kraków. Jak minęliśmy Piotrków, to było chyba z rana, nie pamiętam, pociąg w pewnej chwili zaczął zwalniać i w szczerym polu się zatrzymał. Nie było żadnego dworca kolejowego, żadnych peronów. Niemcy zaczęli wrzeszczeć, żeby wychodzić.(…). Też było bardzo trudno wysiąść, bo były wysokie pokłady, podłogi. Tłum się powoli wysypywał. Jak już wszyscy byli na sąsiednich torach, pociąg zaświstał, Niemcy wsiedli w brankardy, budki na początku i na końcu wagonu i pociąg odjechał. Tłum zaczął się organizować(…). Kolumna zaczęła iść w kierunku wieży kościelnej. Tak dreptaliśmy i dreptaliśmy po drodze. Z pola zeszliśmy na drogę szutrową, bo było widać, że drzewa rosną koło niej i kierowaliśmy się na drogę. Szliśmy drogą aż do wyraźnej szosy, w którą skręciliśmy, ciągle na wieżę kościelną. Wyszliśmy do jakiejś małej miejscowości, którą okazała się być Rozprza. W Rozprzy na rynku stały furmanki okolicznych wieśniaków – już później się o tym dowiedziałem – i byli panowie z opaskami RGO – Rada Główna Opiekuńcza. Panowie z RGO regulowali ruch i tłumaczyli nam, że możemy wsiąść na furmanki i pojechać do jednego z gospodarzy. Tam za niewielką pracę – bośmy pieniędzy nie mieli wszyscy – będą nas przetrzymywać, możemy mieszkać u nich do końca wojny. Przystanek kolejowy Rozprza był może pięćset metrów dalej od miejsca, gdzie nas wyrzucili. Była w tym złośliwość Niemców, albo może się bali, żeby nie było jakiejś koncentracji, nie wiem. Rzeczywiście, ludzie przy wysiadaniu w szczerym polu przeżywali straszne męki, żeby wysiąść z wysokich wagonów, a tam, jak by się podjechało pod peron, może mieliby więcej animuszu. Nie wiadomo, dlaczego tak się stało, ale z całą pewnością w Rozprzy na rynku czekały furmanki okolicznych wieśniaków i ci wieśniacy zabierali ludzi do siebie, do domu. Ponieważ moi rodzice nie byli sympatykami wsi, ojciec powiedział, że tak długo, jak się da, z Rozprzy się nie ruszamy, bo to było miasteczko. Fakt, że był kościół i to piękny, że była jakaś restauracja, gospoda, był posterunek policji. Później tego wszystkiego się dowiedziałem. Znów zbliżał się wieczór. Ponieważ nie pojechaliśmy żadną z furmanek, ojciec na rynku znalazł stary, drewniany dom, opuszczoną chałupę i w tej chałupie przenocowaliśmy. Rano następnego dnia: głodni, zmarznięci. Rodzice byli zdeterminowali, żeby jakieś kroki podjąć. Poszliśmy do RGO – też było na rynku – tam dawali zupę z brukwi, z kartofli, ale zupę, gorącą zupę. Ojciec poszedł wzdłuż ulicy, która prowadziła w kierunku na Radom i tam poznał jakiegoś pana, który ojca zaczepił z ciekawości, skąd jesteśmy. Od słowa do słowa, okazało się, że to jest pan Balicki. Ojciec mu powiedział, że mieszkamy w starym, drewnianym, opuszczonym domu i pan Balicki zaproponował, że na krótko może nas zatrzymać, a my sobie później poszukamy lepszego lokum.U państwa Balickich było właściwie nasze pierwsze mieszkanie. To byli bardzo biedni ludzie, którzy mieli pokój z kuchnią. W pokoju z kuchnią spała moja mama, pani Balicka i moja siostra, panowie spali na stryszku, na sianie, to znaczy pan Balicki, jego syn i ja. To była następna noc w Rozprzy. Następnie ojciec poszedł znów szukać lokum i znalazł – bo chodził od domu do domu – życzliwego gospodarza, który się nazywał Wozignój. Takie nazwisko dziwne. Okazało się, że w Rozprzy Wozignojów jest kilku, że to jest rodzina. Po drugiej stronie z kolei – bo była rzeczka, też nazywała się Rozprza – po drugiej stronie rzeczki mieszkali Świstacy. Tak że oni, mówiąc o sobie, podawali zawsze imię, żeby było wiadomo, o którego Świstaka, czy o którego Wozignoja.

U państwa Wozignojów mieszkaliśmy aż do 17, 18 stycznia (…). Pan Wozignój, u którego mieszkaliśmy, powiedział: „Wiesz co? Narąb drzewa, zwiń w paczkę, wsiądź w pociąg i jedź do Piotrkowa. Będziesz chodził po mieszkaniach i próbował to sprzedać”. Tak zrobiłem. Pan Wozignój dał mi siekierę, a drewno ukradłem z tartaku. Niedaleko był tartak, przy dworcu kolejowym. Właściwie to był początek naszych kapitałów, mój pierwszy handel w Piotrkowie” – tak wspominał ten czas Maciej Zalewski, mający wtedy 12 lat.

Z kolei Stanisław Wenda z dzielnicy Mokotów mający 10 lat wspominał: „W Pruszkowie byliśmy, nie wiem, siedem czy osiem dni. Potem władowali nas w wagony bydlęce po pięćdziesiąt, po czterdzieści osób. Ścisk był niesamowity. Toalety nie było, nic nie było, tylko dziurka wycięta w rogu. Bez wody. Trzy doby nas tak wieźli do Rozprzy, tam już na furmanki i zaczęli rozwozić. Nas mieli wywieźć do wsi Mierzyn, ale mama chciała, żebym był z nimi. Przeważnie każdy gospodarz dostał dwie osoby, a nas było cztery: siostra, ja, mama i ciocia. Zawieźli nas do dworu, folwark niemiecki: Kazimierzów II. Mówili, że tam zarządcą był Polak spod Częstochowy, nazywał się Aleksander Malinowski. Tam żeśmy byli prawie do świąt Bożego Narodzenia.
W międzyczasie były tam jeszcze dwie pacyfikacje lasów. Ten folwark był w środku, a wokoło były lasy. Było tylko jedno wyjście do tego lasu. Pacyfikację lasu robili dwukrotnie, bo szukali leśnych partyzantów. Byli ci partyzanci – kilkakrotnie przychodzili na kwaterę do tego folwarku. Oczywiście jak przyszli na tą kwaterę, to już nikt nie mógł opuścić folwarku, bo wszędzie stały czujki, straże.” 

Do Straszowa z dalekiej dzielnicy Wola trafiła Maria Czuboni, lat 8, która wspominała tak: ”Później nas wieźli tym pociągiem, nie wiem, czy wszystkich, czy wybranych ludzi, tego nie pamiętam: Raus! Raus! Raus! – i ustawiali do gospodarzy, przydzielali do gospodarzy. Jak pamiętam, jak babcia mówiła, wieś Straszów, Piotrków Trybunalski, wieś Straszów. Ale ci ludzie też mieli dwóch synów i babcia razem z nimi pracowała w tym gospodarstwie. Jedzenie było takie: zalewajka była rano, ale chciałabym ją dziś zjeść, bo była tak pyszna. Zalewajka rano, razem z kartoflami. W południe były kartofle oddzielnie, zalewajka oddzielnie. A jak na kolację, no to co zostało już z tego jedzenia, to się zjadało. Wszyscy razem, i ci gospodarze, i my z nimi. A w niedziele to piekli chleb ci państwo, w takich dużych brytfannach (…) i była biała kawa, bo oni mieli krowę, jakoś przechowali tą krowę, że Niemcy im nie zabrali, bo zabierali. Tak się jadło, do 17 stycznia tak się żyło. Był las, olbrzymi las, a Niemców to leżało jak grzybów w lesie. Ludzie tylko te oficerki ściągali, bo oni mieli piękne te ubrania. Na kolanach przychodzili do nas, do tych domów, bo tam bunkry były niemieckie, prosili o cywilne ubrania. To było w lesie, bo myśmy chodzili patyki zbierać, bo nie było czym palić. Chodziło się patyki zbierać, to myśmy tych Niemców widzieli, bo ruski żadnego nie przepuścił. Jak oni nocą, Niemcy przeważnie przychodzili do domów, no i babcia też tak, jak to babcia, płakała przecież cały czas. Jeden wyjął cały plik zdjęć i po polsku mówi tak: „Matko, nie płacz, zobacz, nas poszło siedmiu, a ja jeden żyję. Czy ja przeżyję, to nie wiem”(…). Oni nam przynosili czekolady. Wigilia przyszła, to jakoś tak było, że ci państwo nie mieli mąki, tam widocznie nie można było zmielić, bo to Niemcy też nie dawali, tak że my mieliśmy niemiecką kiełbasę w tym domu, bo ci Niemcy nam przynieśli kiełbasy. No i ci ludzie dawali im te ubrania w nocy. A jak przynieśli tę kiełbasę, te zdjęcia pokazał, tak już później, po tych świętach więcej nikt nie przyszedł. Czy gdzieś poszli dalej, czy zginęli, to już nie wiemy. Ale tak babcię pocieszał, żeby nie płakała”.

I jeszcze jedno wspomnienie: ”Trafiłam od Rozprzy na wieś Bryszki, przy głównej trasie jak na Częstochowę i się skręcało w aleję, był mostek. Zawieźli nas pod szkołę. Szkoła czteroklasowa – dom kryty słomą. Na boisku koło szkoły zaczęli nas już rozdzielać do ludzi. No i ja tak stoję, podszedł jakiś pan i pyta mnie, z jakiej jestem dzielnicy. Mówię, że z Mokotowa. „Nie wie pani, co na Narbutta się dzieje?”. Mówię: „Nie wiem, co się dzieje”. Okazało się, że to był dyrektor monopolu spirytusowego na Pradze i oni na swoją rękę uciekali, bo jak wiedzieli, że w lewobrzeżnej Warszawie wywożą to uciekli i na tej wsi się znaleźli. Mówią do kierownika szkoły: „Może pan da tej pani jakieś miejsce gdzieś…”. Ale był jeden gospodarz, który pomagał w rozdzielaniu i mówi: „To ja tę panią do siebie wezmę”. No i wzięli mnie do siebie. Biedna to była wieś, torf kopali, opalali tym torfem, tylko trochę żyta, pszenicy, len, owce i tym żyli. Idę. Prowadzi mnie do swojego domu zaraz blisko szkoły (drugi dom), wchodzę do sieni, on mnie prowadzi. W sieni nawet z gliny podłoga była. Po jednej stronie domu mieszkała jedna rodzina, a po drugiej stronie druga. Idę po tej drugiej do niego. Jest żona, dwie córki, jedna z szesnaście lat, druga osiemnaście, jeden pokój, trzy łóżka. Okazuje się, że jedno łóżko ma to małżeństwo, drugie te córki, a te trzecie babcia (przyjeżdżała do nich, bo była w Piotrkowie u syna w gościnie) i dali mi to łóżko. Właśnie u nich byłam. Byli ludzie, którzy byli z Warszawy i mieli rodziny za Warszawą w innych miastach, a ja nie miałam. Miałam tylko w Warszawie. Nie miałam powrotu. Ci ludzie kontaktowali się z rodzinami i wyjeżdżali do rodzin. Muszę przyznać, że naprawdę byli biedni. Na śniadanie zalewajka, bo to tradycyjne ich jedzenie, ale chleb sami wypiekali. Musieli nas na siłę wziąć, czy chcieli, czy nie, ale obchodzili się z nami dobrze. Byłam tam dziewięć miesięcy. Jeszcze jak już później poszłam do zamożniejszego gospodarza, gdzie było dwoje starszych państwa, zięć, córka i malutkie dziecko to już wtedy moje dziecko miało lepiej, bo jak ona dawała dziecku lane kluseczki czy coś to i moje dostało. Mieli zaufanie do mnie, ja do nich i w lutym już dziecko u nich zostawiłam. Już mogłam zostawić, bo wiedziałam, kim są, jak się mną opiekowali. Poszłam do Rozprzy i mówię: „Pojadę już do Warszawy, zobaczę, co tam się dzieje. Może znajdę kogoś z rodziny – swoich rodziców, męża siostrę, może mąż wrócił. Pójdę i zobaczę”. W Rozprzy nie mogłam się dostać do pociągu. Całe szczęście, że miałam ciepłe palto, kolczyki, złoty pierścionek, obrączkę. Sprzedałam to, a tam mieli owce i kupiłam sobie wełny i na zimę zabezpieczyłam dziecko w pończochy (bo umiałam robić na drutach). Sprzedałam kolczyki to kupiłam mu na wsi buciki używane, nigdzie dalej nie mogłam się poruszać. Zrobiłam wtedy dla niego sweterek i spodenki, i sobie sweter, chustkę na drutach, żebym jakiś szal miała na głowę. Wtedy wybrałam się do Warszawy i nie mogłam się dostać do pociągu. Mężczyźni mnie wciągnęli na dach. W lutym jechałam na dachu do Koluszek. Podkuliłam tylko nogi, bo miałam letnie pantofle na nogach i tylko jak było wysokie napięcie to ci mężczyźni wołali, żeby głowy pochylić. Tak dojechałam do Koluszek. W Koluszkach poczekałam kilka godzin na pociąg do Warszawy. Przyjechałam, a tu jeszcze się dopalało, jeszcze dym, swąd. Pieszo maszerowałam na Mokotów, a przecież były barykady, tramwaje poprzewracane, gruz na ulicach. W moim korytarzu były cztery lokale. Męża brata dom spalony, sąsiadki spalony, drugiej sąsiadki spalony, a mój został. Drzwi się już podpalały, podłoga pod drzwiami też, ale mieszkanie zostało. Popatrzyłam na to, ale już nic nie ma, bo niektórzy ludzie szabrowali i już nic nie było. Później sobie tylko z barykady z Belwederskiej stół przyciągnęłam i pojechałam z powrotem na wieś, bo nie miałam tu co robić. Nie ma rodziny, nie ma nikogo. Poszłam szukać rodziców. Też byli wywiezieni gdzieś za Kraków. Wróciłam z powrotem. Na wsi byłam dotąd, dokąd na święta Wielkiej Nocy wrócili rodzice. Jak już rodzice wrócili, ciocię miałam w Pruszkowie, to wzięłam dziecko i wróciłam.”Tak wspominała tamten czas Władysława Fotek, wówczas młoda kobieta z małym dzieckiem.

Powstanie Warszawskie jest jednym z najważniejszych wydarzeń tragicznej historii naszej Ojczyzny w XX wieku. Pięknie powód do tego zrywu opisał we wspomnieniach żołnierz AK, Urlych Krzysztof, ps.Krzyś, który bardzo często w okresie wojny przebywał w Mierzynie: ”Naród Polski, lud Warszawy, domagał się tego, aby chwycić za broń, uczynić odwet, ząb za ząb, za okres całej okupacji, za głód i nędzę, łapanki, katowanie, publiczne rozstrzeliwania niewinnych złapanych, za poniżenie i hańbę i terror, młodzież za swój stracony czas.(…), za wiele innych strasznych zbrodni i cierpień hańbiących naszą godność narodową”.

Obóz przejściowy w Pruszkowie

Autor: Maria Baranowska

Robert Kabziński

Autor: Robert Kabziński

Cześć! Mam na imię Robert. Od zawsze jestem związany z Rozprzą. Tutaj się urodziłem, chodziłem do szkoły, tutaj mieszkam i od wielu lat prowadzę zakład fotograficzny. Pasjonuję się historią Rozprzy - tą "pisaną" i tą zatrzymaną w kadrze. W październiku 2018 roku otrzymałem ogromny mandat zaufania od mieszkańców Rozprzy i jestem radnym Rady Gminy Rozprza. Bardzo się cieszę, że mogę współtworzyć tę stronę.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *